Aktualności

Przedwojenne sady niczym twierdze

 
Lato to czas bogactwa owoców; drzewa uginają się pod ich ciężarem, a domowe spiżarnie zapełniają się rozmaitymi przetworami. Nie zawsze jednak tak było. Starsi z nas pamiętają, że kilkadziesiąt lat temu tylko bogaci gospodarze mogli poszczycić się sadem, zaś u biedniejszych na podwórkach rosły jakieś niezbyt szlachetne odmiany, zaś każda wolna gruda ziemi przeznaczona była pod uprawy, aby móc wyżywić często dość liczną rodzinę. Owoce więc były dla dzieci przysmakiem, który zdobywały często w zakazany sposób. Owocodajne sady zaś pilnowane były w czas letniej kanikuły niczym skarbczyki.
Takie zakazane wyprawy na cudze śliwy opisał w swej książce -pamiętniku Jan Dąb – Kocioł, późniejszy minister, pochodzący z Biskupic Radłowskich. Oto pełen humoru fragment wspomnień:
 
„Mój chrzestny ojciec nazwiskiem Barabasz miał bodaj największy i najpiękniejszy sad owocowy we wsi. Rosły w nim najrozmaitsze gatunki jabłek, gruszek i śliwek. Oczywiście dla wiejskich chłopaczków taki sad był po prostu rajem. I ja kiedyś złakomiłem się na cudze owoce. Ale nie miałem tego wieczoru szczęścia. Ledwo dorwałem się do okazałych śliw, a tu łap mnie ktoś za kołnierz. Był to mój chrzestny, który tego wieczoru zaczaił się w krzakach porzeczek i oczekiwał na nieproszonych gości. Mimo że byłem chrześniakiem, Barabasz nie zastosował wobec mnie taryfy ulgowej. Zamknął mnie w pustym chlewiku i trzymał przez kilka godzin. Była już noc, gdy otwarły się drzwi mego „aresztu”. Na pożegnanie powiedział mi: „Gdybyś poprosił o śliwki, to byś dostał, a że wlazłeś po cudze bez pytania, to musiałeś odcierpieć”. Miał rację mój ojciec chrzestny Barabasz, ale ja w duchu postanowiłem się zemścić, i to już następnej nocy. Ponieważ amatorów na cudze jabłka i śliwki było coraz więcej, chrzestny stróżował w sadzie noc w noc, sypiając na wiązce słomy. Umówiłem się z kolegami, że jak Barabasz uśnie, to zrobimy taki kawał, że odechce mu się wojny z nami. Nasz antagonista usnął owej nocy jak suseł. A my ukradkiem wyciągnęliśmy z podwórza spore koryto, zanieśliśmy do sadu i
przykryliśmy nim śpiącego. Dwóch najcięższych łobuziaków usiadło okrakiem na korycie jak na koniu. Barabasz szarpał się, klął, ale nie mógł się spod koryta wydostać. W tym czasie inni koledzy obtrzęślidokładnie owoce z kilku drzew. Na dany znak wszyscy prysnęliśmy z sadu i zanim chrzestny wylazł spod koryta, już byliśmy daleko. A zresztą i tak nie rozpoznałby nas, bo była głęboka noc. (…) Na skutek tych żartów wyrobiłem sobie we wsi opinię największego nicponia, a niektórzy starsi gospodarze prorokowali, że nic ze mnie nie będzie”.
 
Tę oraz wiele innych przygód i opowieści przeczytać można w książce Jana Dąb-Kocioła „Moje życie, praca, myśli” z 1967 roku; jej cenne dwa egzemplarze znajdują się również na naszych półkach.